Poprzedniego dnia wieczorem pozwoliliśmy sobie na odrobinę relaksu. Powoli przestaje nas dziwić fakt, że tutaj piwo potrafi być nawet 2 razy droższe od samego obiadu.
Standardową ceną za piwo jest 300 rupii w lokalu i dochodzi ona czasem nawet do 400, ewentualnie 200 rupii w sklepie. Dobry i syty obiad można już moim zdaniem zjeść za 150 rupii a konkretna porcja pierożków MoMo potrafi kosztować 120.
Za uproszczony przelicznik można przyjąć, że 100 rupii to 1$ i „na oko” powiedzieć sobie, że to 3zł.
Wieczorem w Nagarkot niestety piwo kosztowało nas prawie 400rupii czyli tyle co na rynku w Poznaniu czy Warszawie. Ulegliśmy jednak pokusie widokami oraz ciszą, która po Kathmandu była dla nas zbawieniem.
O Nagarkot wiedzieliśmy tyle, że zwozi się tu turystów celem obejrzenia wschodu słońca. Nie mając pojęcia o której takowy wschód ma tutaj miejsce nastawiliśmy budziku chyba na godzinę 6tą rano w założeniem, że jeśli coś się będzie działo za oknem to na chwilę wstaniemy.
O nadziejo .. cała zabawa polega jednak na tym, że o 5tej rano obsługa hotelowa biega po wszystkich pokojach głośno pukając i radośnie oznajmiając „gud mołnink, sanrajz”. Po co nam więc budzik skoro jest obsługa robiąca to za nas? Po wygrzebaniu się z pokoju cały czas biegający po hotelu grzecznie wskazują, że trzeba iść na dach, bo tam będzie zaraz wju.
No i tak staliśmy dobrą godzinę obserwując to „wju”. Takich wju przyjdzie nam jeszcze skosztować kilka razy w trakcie tych wakacji.
Jak tylko wju się skończyło, zaproszono nas na śniadanie. Udało mi się jeszcze potem szarpnąć godzinę drzemki i trzeba było się zbierać. Hotelik musi być przygotowany na następnych gości, którzy chcą obejrzeć wschód słońca 🙂
Czekając na nasz transport doszliśmy do wniosku, że tutaj można praktycznie sprzedać wszystko. Wschód słońca? Zachód? Ależ proszę 🙂 Każdy z okolicznych hoteli chwali się, że ma taras albo platformę widokową na dachu i można sobie ładnie pooglądać.
Po południu dotarliśmy z powrotem do Katmandu. Postanowiliśmy tym razem sami wyjść na spacer aby poznać miasto.
Po raz kolejny uderza nas jednak niesamowita ilość kurzu i spalin. Zgiełk miasta, nieodłączne dudniące klaksony w każdym możliwym miejscu. To miasto trzeba zaakceptować takie jakie jest. Chcąc przejść na drugą stronę ulicy trzeba po prostu popłynąć z nurtem ruchu ulicznego. Inaczej się chyba nie da. Najlepiej z prądem. Zamknąć oczy i pozwolić się nieść nurtowi tłumów, aut, skuterów czy motorów. Do tego wszechobecne kadzidełka. Mieszanka zapachów orientalnych i świeżych owoców na straganach.
O ile w pierwszych dniach Katmandu nas wybitnie drażniło, tak teraz zaczynamy się do niego przyzwyczajać. Poznajemy już uliczki, tych samych handlarzy proponujących nam kolejne towary w specjalnych cenach dla Ciebie mój przyjacielu 😉
Z kolejnych obserwacji wynika nam też, że ceny wyraźnie zdrożały. Lokalsi zapewne wyczuli, że są tacy turyści, którzy mogą zapłacić więcej i podbili ceny. Pozostaje jeszcze targowanie. Cudowną tygrysią maść na wszystko mimo ceny początkowej 200rupii udaje nam się kupić za 100 bez większego problemu. Kilka dni później taką samą maść od innego sprzedawcy z taką samą ceną początkową ceną kupujemy za 75rupii. Zapewne da się taniej ale dopiero się uczymy tej zabawy w targowanie.
Zgiełk już nam nie przeszkadza. Wieczorem szukając knajpki z jedzeniem dość sprawnie poruszamy się już po Thamelu. Miasto rozpoznaje nas. Szczery uśmiech numer 5 do kolejnego sprzedawcy, „namaste, noł, tęnks” i dalej przed siebie 🙂
Zaczynamy się wtapiać w to miasto.
A skoro o topieniu mowa .. następnego dnia jedziemy do Narodowego Parku Chitwan a po drodze czeka nas rafting na rzece Trisuli. Przejazd z 3 godzinnym raftingiem zajmie nam cały dzień. Dzień w którym ani razu nie wyciągnąłem aparatu a widoki obserwowałem jedynie oczami 🙂 No i ten rafting. Nasz „przewodnik” w pontonie mógł się pochwalić, że na ponad 400 spływów miał tylko 3 wywrotki. Od tego dnia może sobie dopisać 4tą 😉 „So .. we are the lucky ones” jak to potem powiedział do przewodnika francuz, jeden z 8miu załogantów naszego pontonu 😉
Podsumowaniem naszej wywrotki na raftingu niech będzie fragment korespondencji sms’owej z moją mamą po spływie i informacji o wywrotce 🙂
Mama: Ja pierdziu, ale frajda skąpać się w rzece.
Ja: No ja nie wiem czy taka frajda. Myśmy się topili w Nepalskiej rzece.
Mama: Zaje***ście. Sie topiliście w Nepalu. Ale beda wspomnienia.
i na koniec mocny akcent:
Mama: A czy aby zrobiłeś parę zdjęć jak się topiliście?
Uwielbiam poczucie humoru mojej mamy 🙂
Leave a reply