Chyba zaczynamy się przyzwyczajać do wczesnego wstawiania tutaj. Podobno obowiązkowym punktem do zaliczenia w Pokharze jest .. tak właśnie to o czym myślę i dawno tego nie było, czyli wschód słońca w Sarangkot. Kolejny kot na wysokości. Był Nagar-Kot teraz Sarang-Kot.
Ten kot jest kawałek oddalony od miasta ale na tyle blisko, że nie trzeba tam specjalnie nocować. No i ponoć to dobre miejsce aby zobaczyć Annę, po mężu Purna z domu Kęsikowa 😉 Kolega to wymyślił i mi się podoba 😉 Tak będę mówił od dziś 😉
To miał być nasz ostatni wschód słońca więc postanowiliśmy nie marudzić. Ostatni więc z hukiem i najwcześniejszym wstawaniem. Zamiast o 5tej czy 5:30 czyjeś ręce zapukały do naszych drzwi o 4 w nocy 😉 Do Sarangkot trzeba dojechać jak już wspomniałem stąd taka wczesna pora. Liczyliśmy na ciekawy spektakl słoneczny na tyle dobry jak to było w Nagarkot.
Przeliczyliśmy się 😉 Wspominałem o tym, że w Nepalu wszystko da się sprzedać, jednak to co zobaczyliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania 🙂 Wywieziono nas na górkę. I nie tylko nas. Wywieziono tam chyba połowę turystów z Pokhary i okolicznych. Strzelam swobodnie, że 75% obecnych tam turystów to azjatopochodni więc wschód słońca był komercyjnie głośny 🙂 Było tłoczno i głośno. Czar i urok wchodu słońca prysł i nie chciał wrócić. Ohom-ahom i wszelkim wzdechom-krzykom nie było końca mimo tego, że ja widziałem jedynie chmury 😉 Jak pech to pech a do tego azjatycki pech a widocznie ich skośne oczka widzą więcej. Naturalne stało się, że pewnym momencie przestałem zwracać uwagę na to co się dzieje za chmurami a zacząłem obserwować co robią azjaci. Muszę przyznać, że do dziś dzień ta nacja mnie intryguje. Oni i są po prostu .. specyficzni 😉 Czasem mi się wydaje, że przeginam zwiedzając jakieś miejsce i robię dużo zdjęć. Otóż nie, nie przeginam. Oni mają aparaty wbudowane pod oczami a do tego technika przybierania pozycji w trakcie „pstrykania” potrafi być fascynująca 😉 Takie połączenie tańca szamana z jogą. Wschód słońca przerodził się w obserwowanie azjatów na wchodzie słońca. I to było dla mnie fajne 🙂
Jako, że wschodu nie było, to po południu postanowiliśmy popracować nad zwiedzaniem miasta.
Kolejno udało nam się odwiedzić świątynię uchodźców tybetańskich oraz podejrzeć jak robią przepiękne dywany. Mało brakowało a byśmy z jednym wracali. Potem zobaczyliśmy wodospad Devi’s Fall oraz połączoną z nim jaskinię Gupteswar. Tutaj bonusowo szwagierka skręciła sobie kostkę, taka pamiątka za free. Wyjątkowo nie trzeba było płacić. Później dotarliśmy też na chwilę na najdłuższy w tym rejonie most wiszący, który ma ponad 200 metrów oraz pobliską świątynię Bindhyabasini.
I dzień nam zleciał. Na koniec obowiązkowy spacerek nad jezioro i .. i podglądanie fajnych azjatów 🙂 Chyba mam nowe hobby 🙂 Ale z tego co podglądam to jeszcze sporo muszę się nauczyć jak przybierać dobrą pozycję do zrobienia zdjęcia 😉
Leave a reply